Wstaję rano, jestem niespokojny Najpierw zgaszę światło, nim się zamknę w sobie By mnie nie otworzył nikt Mam takie fobie, że same nie chcą ze mną wojny Słyszę straszne głosy, tylko im pozwalam wejść do głowy Czarne chmury, tyle natręctw, manii na tle narkomanii Byłem raczej trudny, ludzie zaniedbali nasze słabe punkty Żyję tabletkami, jestem w stanie zabić Mój rap dla niej nudny, nie zyskuje nic przy bliższym poznaniu Słyszysz niedociągnięcia ale konsekwentne, bo jak pięknie Ilość szlifowanych skaz świadczy o diamencie Ilość w szafie staz o ręce, i że staż ma pewny Choć go stać na więcej, to już skazany na strach permanentny Słyszysz fałsz, taki wypływa im ustami Wszyscy tacy sami, ciężko fakt ustalić Mnie nie utożsamisz z nimi, bo to ma być niedokładne I ma być nieprzystępne Z tego powodu nie waż się stawić mnie przy reszcie Życie jest dobrą grą, ale na złych regułach Tu każdy kłamie i na tej podstawie buduje swój wizerunek Jestem pierdolonym eksperymentem Tylko nie wiem do tej pory kto trzyma te stery we mnie Jestem ziomem, którego pierdoli wizerunek Wyzeruję setkę z klonem, to powtórzę to podwójnie Typy nie chcą dawać bitów mi za ćpunskie rymy Jak tak patrzę na to z boku bloku, to się trudno dziwić Tylko Pawloom czeka na zwrotki swobodne Bo łączy nas chemia, ta w przenośni i dosłownie Lata z przypałem, jak każdy z nas lata z przypałem bez żadnej lipy Omijamy komisariaty, a jesteśmy z tej samej gliny Zdzieram struny głosowe, jak coś mi leży Jak mam worki strunowe, to głos mi nie drży Tak z góry patrzę na ludzi w stadach Figury ładne, tylko z kuli mi robicie brudny kwadrat Potem płytkie treści, to dla pewnej klasy ikona Nie macie czym się dzielić, a chcecie klasyfikować I to co gryzie ziemię to dla ciebie klasyk i kropka Jestem jej solą i mnie nie nurtuje smak i wygoda Kierunek maki i noddy, jak styknie wachy i forsy Jak nie to lagi pod nocnym, sępiąc fajki od obcych Alko bandy pod krążki, albo baty pod blotty Rano jak nie ma Pani M. zakładam trampki i rolki Główny nurt w rapie i jego kierunek To jest dla mnie tak niezrozumiałe, że mnie nawet nie nurtuje Nie mam pomysłu na życie i wciąż, kurwa, konam Czuję smak mięty, gdy pod język namiętnie dorzucam klona Taka recepta na życie, w stylu maskuj problem I idę po nią, wiedząc, że wszystko ma swój koniec Bo boimy się żyć, a nie, kurwa, śmierci Nie patrzymy na konsekwencje już od tej pierwszej Zwykłe chłopaki na ławce, Tatra, pety Choć razem, to w rozsypce, mają tarapaty Przez parapety, każdy chce się wyrwać stąd, choćby miał spalić metę Bo żyje się w kratkę w klatce, tak na marginesie Teraz wyjedź z tekstem, że przecież to trudne zmiany I chociaż się nie zmieniam, to często lubię przesadzić Jak ucieknę stąd to tam gdzie dają igły za darmo Mam wszystkiego dość, ale jakoś nigdy za mało Rodzina wciąż powtarzała, że mam jakiś problem Ciągle zaprzeczałem wiedząc, że to dla nich obce Jak słyszę o ich wszystkich nieprzespanych nocach To nawet nie myślę co bym zrobił, gdybym sam był ojcem Jesień w dobie, 24 godziny jestem sobą, jak wezmę choćby 20 co 4 godziny Coś mnie rani nożem, jeszcze w swojej okolicy Niby sam się godzę, a przecież biorę opioidy Sam się godzę, a przecież biorę opioidy Sam się godzę, a przecież biorę opioidy Sam się godzę, a przecież biorę opioidy Sam się godzę, a przecież biorę opioidyTeksty umieszczone na naszej stronie są własnością wytwórni, wykonawców, osób mających do nich prawa.