(Majkel, Dzień jak codzień, Silesia na Śląskich Bitach)
Silesia, ta Silesia, Majkel, taa Ale to się mogło zdarzyć wszędzie...
Powietrze stało w miejscu, gęste od smogu, Szedł jak co dzień przejściem, na skróty do domu. Zwykły ziomuś, jeszcze student lecz W domu czekała żona z dwuletnim dzieckiem. Poznali się wcześnie, miłość zakwitła, Owoc jej był piękny ale i piętnem wikłał, Ich obojga w szarość Polski B, On idąc w myślach powtarzał- Nie jest tak źle, Zachód słońca w tle, Ona wyszła na balkon, Po wdychać nikotynę i powietrze z siarką, Czuć ołów w atmosferze albo swąd, chłód. Stąd aż po horyzont kominy i smród, Chłód śmierci przeszył ją od karku do stóp, W mrok to próg odporności na strach i znów, Głos w ciemności kontra rozsądek, Puls skacze, martwi Cię to? To obowiązek. Cóż, myślała nie spokojnie ale ze złością, Znów pije tą gorzałę zamiast żyć jej miłością, Dłoń pod kołdrą- znakiem pustego łóżka, I ucieczka w szał i sen, a rano wciąż pustka.
Dzień pod kapturem, chowa rysopisy w mroku, Tylko błyski oczu, tylko szelesty kroków. On szedł wzdłuż płotu wielkiego kombinatu I miał spokojną głowę, nie czuł strachu. Był w połowie drogi, kroki rytmicznie, Wpasowywały się w hałas muzyki fabrycznej. W tej mistycznie imaginowanej chwili, Ona wyszła na peta i jakby razem tam byli. Dzieliły ich kroki, minuty i nie spodziewanie, Trzy czarne postacie wyszły mu na spotkanie. Nie pytali o nic, ani słowem, Tylko dwoma ciosami rozjebali mu głowę. Upadł, krew ściekła z czoła. Wściekłość. Adrenalina przeszła w wezbraną męskość. Poderwał się bić. Ale jeden na trzech, To jest mniej niż nic albo więcej niż pech, Jeden z nich silnie go tłukł, dwóch Trzymało żeby kopać gdy im padnie do stóp, Amok, szum, szaleństwo i nienawiść, I już nie wiedzą czy chcą go ograbić czy zabić. Skąd w ludziach jest tyle agresji? Żeby skatować go dla fajek i zmiętej dwudziestki?
Pierwszy cios pada łatwo a potem lawina, Zaczyna żyć testosteron I adrenalina napina nić złych wydarzeń, Kopali go po twarzy, aż zmieniła się w purpurowy obrzęk obrażeń. Czarny obrazek z fabrycznym murem w tle, Zaschnięta krew, zgaszony kolejny pet, Na ofiary ciele, wbrew jakiejkolwiek logice, Przez cały czas czół ból, bo ugrzęzło w nim życie. Życie, życie to jest nowelą, A w jego głowie myśl- Niech mnie kurwa zastrzelą! Nie wytrzymam, myślał o żonie, Kiedy poczuł zimny, twardy but na przeponie, Wymiotując na koniec widział otwarte drzwi, Dusząc się miksem własnego pawia i krwi, Żona wtedy udawała, że śpi, I nie pokój wisiał dookoła niczym opary mgły. Nocna mgła trzech obrazków nad trupem, Paląc zwłoki próbuje zatrzeć ślad, Świat bez praw, bezwzględny jak Dżihad, A tu wstaje dzień i tylko ptasi kwit słychać.
Ptasi świergot obudził ją z zewnątrz, Sama? Znaczy się, że coś się stało jednak. Wyszła z bramy, przebiegła przez ulicę, Wpadając na trzech, dla których nic nie znaczy życie. Poszła migiem na komendę, Pan z wąsem z przekąsem, Mówił do niej może mąż się dąsa albo popił, Pani wie o co chodzi. Nie ma zaginięcia przed upływem drugiej doby. Czterdzieści osiem godzin, w tym czasie, Po spalonych zwłokach toczył gówno żuk gnojaczek. Tak życie kapie często przez palce nam, A system tworzy katów plując nam w serca mam.Teksty umieszczone na naszej stronie są własnością wytwórni, wykonawców, osób mających do nich prawa.