Kolejna nagrywka gdzieś o pierwszej w nocy Przyszedł wkurwiony sąsiad bo synek mu się moczy Gdyż za ścianą wyje jakiś popaprany demon Nastrojów kameleon, znowu głosy się śmieją
Po kaloryferach, jak transmisja punkt niedziela Splątany nienawiścią jak były premier Izraela To nie jest słuchaczu żaden testament, słyszysz? To jest lament otruty przez życie i smak pychy
Gorsze dni ma każdy, czasem zdarza się ich pasmo Zdaje się, że moje światło zgasło, w gardle mi zaschło Od dymu popalonych mostów, obudź się w końcu Weteranie boju, co w pokoju na permanentnym łączu
Siedzisz znowu i nie chcesz kurwa wyjść Zapomniałeś chyba, kto trzyma w ręku klucz do drzwi Ja też zapominam, jak blisko jest ta studzienka Do której wpadła radość, pozostała udręka
Która mą kochanką, wciąż wchodzi mi do łóżka Nasze dzieci to słodka gorycz i jebana pustka Mam po co żyć, Boże, ale się nie obrażę Jeśli mój stan gry w tym momencie wymażesz
I skasujesz wszystkie Save'y wraz z passwordami Przytłacza mnie twoja gra swoimi teksturami Cały czas błąd wyskakuje, a może po prostu Jestem chujem, który niczego nie żałuje?
Tak bardzo zniesmaczony jestem poziomem krytyki Więc wejdę głębiej w nurt szklanej polemiki 'Z racji braku Szatana w wersach się nie jaram' Człowieku, to ja reguły wersów tu ustalam
Poza tym, kurwa, chyba jeszcze nie rozumiesz Że tak jak muzyka to życie me smakuje To nie literacka fikcja, nie żadne kłamstwo To życie, które na twarz spuszcza się co rano
To, że nie widzicie nie zwalnia z obowiązku Popatrzenia na realia, inaczej w końcu Zatopieni w słodyczy cukierkowego uniwersum Nie ominiecie biało-czarnych testów
Ja jestem czarny, choć kwitnie czasem biel Twardszy niż ze spiżu obnażam kieł, mój cel nie jest uświęcony przez środki Gram fair, o niehonorowym sprycie zapomnij
Zostałem zalany z góry przez sąsiadkę Przez brunatną krew, która opuściła jej matkę To był tylko sen, tak właśnie pomyślałem Gdy budząc się przecierałem oczy obolałe
Jednak poplamiona pościel powiedziała mi Że sen i jawa ze mnie sobie drwi Mieszają mi się światy, nawet nie rozpoznaję Kim jest ten frajer, co mi w mózgu zostaje
Może był moim ojcem, może jeszcze pamiętam Jak pękła moja matka i jak ja ciągle pękam Pogrążam się w nawyku, grożąc samemu sobie uzależnienie trąbi, jak grzmią ci bożkowie
Gotowi zniszczyć wspaniałą jak człowiek konstrukcję Czas już minął, nie czekaj na ewolucję Ciągle spodnie noszę wysoko ubabrane Pogrzebałem czas, pogrzebałem talent
Pogrzebałem wiarę tak błahym nałogiem, Że krusząc się nawet nie rozmawiam z Bogiem Wstyd jest mi przed Nim i wami, czasem wyjebane Mam tak samo, jak ma ten atrament
Papier przyjmie wszystko, nie tak jak człowiek Dlatego piszę, to co wejdzie mi w głowę Sto szesnaście dni od końca jeden zero roku Wyciągnęły z amoku, teraz mam spokójTeksty umieszczone na naszej stronie są własnością wytwórni, wykonawców, osób mających do nich prawa.