Księżyca obłym kształtem zanurzona w bieli Wabi śmiałków kobieta piękna i dojrzała. Woń zdradliwej mikstury z zakamarków ciała Ogłusz jurnych samców na gwiezdnej pościeli.
Oczy? Mówić o oczach to jak żebrać basem, Bardziej jeziora w słońcu gdy wzbierają rzeki. Słodzić miodem i lekko pocierać powieki, By żar co w nas dojrzewa nie stajał przed czasem.
Można mówić naiwnie, że jest dzieckiem losu, Kłaść na plusze pośladków czułe płótna wzroku I po gwiaździstych gzymsach, trajektorią mroku, Wspinać się po jej płodność do serca kosmosu.
Można śnić powściągliwie i pożądać czule, Jawnie wielbić a skrycie pieszczotą roztkliwiać, Pieścić nogi podniebne jak spojrzenia długie, Gładzić nerwowe biodra przez mokrą koszulę.
Rzeźnik długo się wahał, czekał na wschód słońca, Nagle zrobił półobrót, tasak w niebo strzelił, I runął tępym ostrzem w sam środek bieli, Gdzie ze strachu we włosach zastygł pył miesiąca.
Kosmos zadrżał. To ziemia łbem o eter wali. Tasak ciało rozpłatał i wskroś nieba dudni. Przez żałobę obłoków do kosmicznej studni Spływa krew, nim zastygnie na zbrodniczej stali.
Stoję blady. Tak. Stoję. Niepojęcie blady. Patrzę w niebo i widzę zatratę pokoleń, A tu rzeźnik nakrywa stoły do biesiady I zastyga krwi kropla na spoconym czole. Teksty umieszczone na naszej stronie są własnością wytwórni, wykonawców, osób mających do nich prawa. |
|