Zmęczył mnie ten dzień, powoli dobiega końca, Już pora na sen, komputer można wyłączać, Po pokoju się rozglądam, w kącie leży jakaś książka, Dziś jej nie przeczytam, choć to motywacji cząstka
Może wpadłby jakiś temat, miałbym pomysł na kawałek, Na dzisiaj wystarczy, coś już przecież napisałem, Tematów jest sporo, życie pisze scenariusze, Dziś spokojnie zamknę oczy, jutro wcześniej wstać muszę
Nagle się budzę, stoję gdzieś na środku drogi, Wokół pola, gdzie ja jestem? Marzną mi nogi, W moment stałem się ubogi, choć nigdy wiele nie miałem, Jednak teraz sam tu stoję, stoję sam jak palec
Bałem się poruszyć, nie wiem dokąd mam się udać, Jak sierota się poczułem, jak na odludziu zguba, Zaraz uderzy burza, a ja nie mam schronienia, Nagle czuję czyjąś dłoń w okolicach ramienia
„Chodź, bo zmarzniesz” - słyszę głos, „będzie padać”, A ja myślę „kim Pan jest?” Chciałbym to pytanie zadać, Jednak coś mi każe iść, wiem, że mogę mu zaufać, Sam to godzinami schronienia mógłbym tu szukać
Wiatr ostro dmucha, jest coraz silniejszy, A ja z każdym krokiem czułem się pewniejszy, Bardziej bezpieczniejszy, zaraz się czegoś dowiem, „Przepraszam, gdzie ja jestem? Niech mi Pan powie”
„Witamy w Markowej” - z uśmiechem odpowiada, Ja nic nie wiem o tym miejscu, ale czy pytać wypada? Nieznajomy się przedstawia - „Mam na imię Józef”, „Ogrzejesz się u nas, możesz spać na górze”
„Dzieci mam nieduże, ale nie będą przeszkadzać”, „Odpoczniesz sobie, nie masz się czego obawiać”, „Żona talerze rozstawia, coś ciepłego zjemy”, „Chociaż czasy mamy ciężkie, dziękujemy, że żyjemy”
Chciałem spytać, co się dzieje, ale słów mi brakowało, Wokół stołu kilka pociech beztrosko sobie biegało, Każde z nich się uśmiechało, jakby każdy na mnie czekał, „Jestem Wiktoria, żona Józefa”
Z wielką radością przedstawia mi się kobieta, A ja widzę, że już w drodze jest kolejna pociecha, „Siadaj, nie zwlekaj” - mówi ciepłym głosem, „Jak zabraknie Tobie chleba, to go jeszcze doniosę”
Myślę sobie to urocze, ale co ja tutaj robię, W tym momencie ktoś mi szepcze „Historię naszą opowiesz”, Szybko odwracam głowę, to ta mała dziewczynka, Uśmiechnięta, bardzo drobna, niewinna blondynka
Ciepło z kominka uderza mi po twarzy, A ja z lekkim niepokojem myślę, co tu się wydarzy, Widzę piękne obrazy beztroski i szczęścia, Ona mówi - „Jestem Stasia, najstarsza z rodzeństwa”
„Tam dalej jest Basia i jest młodsza o dwa lata”, „Władziu, Franek i Antoni” - przedstawia każdego brata, „No i na końcu jest Maria, ona ma półtora roku”, A ja mam wrażenie, że ich znam, byłem w szoku
Słychać odgłos kroków i do drzwi pukanie, Józef wstał ze spokojem, jakby wiedział, co się stanie, Wziął na ręce małą Marię, słychać z dworu ciche jęki, Powoli otwiera drzwi — trzy kobiety, pięciu mężczyzn
Coś ich męczy, strach na twarzach wypisany, „Prosimy Józefie, my tu schronienia szukamy”, „Zapraszamy” - odparł Józef, wpuścił ich do domu, „O tym, że tutaj jesteście, nie można mówić nikomu”
„Po kryjomu na poddaszu, tam się schronicie”, „Dzięki za wszystko, ratujecie nam życie”, Czy też to słyszycie? Już zrobiło się poważnie, Każdy na mym miejscu uciekłby przeważnie
No dokładnie, lecz te słowa w mojej głowie, Ta dziewczynka mi mówiła „Historię naszą opowiesz”, Myślę sobie to nie koniec, muszę tutaj zostać raczej, No i razem z przybyszami udałem się na poddasze
Wiktoria płacze, po cichu mówi do męża, „Musimy wierzyć w to, że dobro zwycięża”, „Odwaga nas napędza, przetrwamy, zwyciężymy”, „Lecz za każdy błąd życiem zapłacimy”
A ja leżę na poddaszu, słyszę tragedię rodziny, Nie wiedziałem jak im pomóc, byłem bez siły, Mijały godziny, nie zmrużyłem oka, Nagle słuchać głośny huk — ktoś wywalił drzwi z kopa
Biegną po schodach chyba z automatami, Szybka salwa, osiem osób — wszyscy rozstrzelani, Patrzę na drani, ale oni mnie nie widzą, Niemieccy żandarmi ze śmierci sobie szydzą
Krzyczę na nich, ale oni mnie nie słyszą, Myślę, co zrobią tym dzieciom i ich rodzicom? Wychodzę przed dom, a tam śmierć nadchodzi, Józef i Wiktoria w ciąży, zaraz miała rodzić
Chciałem jakoś ich poprosić, żeby przestali, Ale oni nie słuchali i małżeństwo rozstrzelali, Czułem, jak świat się wali, płacz dzieci w oddali, Stasia i rodzeństwo to wszystko oglądali
Się niemcy naradzali, jeszcze nie mieli dosyć, Dzieci w rządku ustawili, mi dęba stanęły włosy, Chciałem rzucić się do gardeł, nie miałem w ogóle mocy, Spojrzałem na Stasię - „Opowiedz o tym”
Wystrzeliłem jak z procy, otworzyłem oczy, Na mym ciele siódme poty, była czwarta gdzieś w nocy, Wstałem z łóżka po długopis, zabrałem pustą kartkę, Chciałem, by te słowa były coś warte
Śmierć stała się faktem, zarzuciła swoje sieci, Zabito ośmiu żydów i Wiktorię i Józefa i ich dzieci, Niech w świat to leci, bo nie można zapominać, O tym, co poświęciła Ulmów rodzina
Ile tych pękniętych serc, Polska to jedyny kraj, Gdzie za pomoc żydom groziła śmierć, Taka prawda, wiesz? Prawda to kłopoty, Współodpowiedzialność — co to za głupoty
Ej, to był wsi Markowej opis, Ulma dumnie w Niebie kroczy, Stasiu to już koniec, Opowiedziałem o tymTeksty umieszczone na naszej stronie są własnością wytwórni, wykonawców, osób mających do nich prawa.