[Bogu Bogdan] Byłem najlepszy, przyznaj, choć teraz twierdzisz, że byłaś naiwna Czar prysł, urok znikł gdzieś na filmach, niech leci byle co, byle się nie odzywać Teraz to marne tło, kiedyś na głównym planie, nie wiedziałem, że tak się stanie Noce nachlane i zjebałem po całości, ból był tak mocny, że przenikał do kości Silniejszy od złości, mam dość, usłyszałem mam dość i pobiegłem przed siebie w pogoni za szczęściem Za pięknem twym, ciepłem twych dłoni i nie wiem co ciągle mnie ciągnęło do nich Brakowało twych skroni, ust twoich, a rana zaszła ropą i wcale się nie goi I znowu gdzieś kłótnia, znów kłótnia i kurwa, znów kurwa i kontakt się urwał I znów lecę w dół (aa) Znów pustka i chujnia i kurwa znów nie chcę ich więcej już tu Widzę w oddali jej uśmiech i biust, ale nie chce bym podszedł choć kiedyś był mój Nie chce mnie, dobrze, bo może tak lepiej, może się naćpam i w końcu odlecę Rzucę na maksa w głośnik „Siema Werter”, albo na zrywam kwiatów i pójdę do ciebie
[Mank Hoody] O, nie wybaczę sobie, jeśli zwątpię w siebie, trzeba zdobyć homerun Póki jeszcze czas na mnie jest, chociaż kto wie co jutro mi strzeli do łba Mam taki głupi nawyk raczej z przepracowania nie pieprznę na pysk I, i, i zapamiętaj nigdy nie będę taki jak ty (kto?) Tylu życzy mi źle, a co do jednego wyplują te słowa I w sumie już na dziś jestem pewny tego- ciężko będzie im odżałować Mnie? Co mnie obchodzi to teraz (co) trzeba podziw zbierać, co (co) A z nim plony, a co mnie bolało to ich boli to teraz (co) Nie wybaczysz mi prawdy w twarz wyjebanej na melanżach Gdy ja będę na fali ty będziesz wciąż za słaby żeby z nami nagrać Nie wybaczysz sobie tego, cóż karma zawraca już Robi koło, robi koło dupy mi co drugi to chuj Nie będę nigdy pantoflem, o tym zapomnij mała Jak już mnie poznasz kiedyś to wątpię, że mi wybaczysz skalę mojego pojebania Czuję się swojsko żyjąc mentalnie gdzieś w metropolii A budzę się w dupie codzień i tak i tak i bądź tu mądry
[Troom] Nie wybaczysz mi Pierwszy świt, słońce przez rolety się wbija Parzy oczy, usta, żmija Szkło bezczelnie zbijać zaczyna Moja grafomania jak twoja mitomania Mistyfikuje strzępki nadziei dla nas Żuję to jak bentley, potem wypuszczam w eter Moja metresa znikła, co ja zrobię bez niej Czasami to dwa paski, lepiej żyć bez szelekartu (?) Opaska twej Nemezis barwi się jak luck mój Autopsja oscyluje przy granicy cienkiej bardzo Decybele łamią lody, narkotyki, miasto Ja jestem ponad, choć sześć stóp pod ziemią Pistolet jeden na mój brak ucieczki przełom Duchowo ciało jest nagie, ze szczęki leci alfabet Jesień, nasypało liści przygotuj grabie Krzyż, jestem męczennikiem, klękam, chcę cierpieć Zamiast słów wypływa krew, czas rozliczeń Depcze, coś się rodzi we mnie, umiera we mnie Nie wybaczysz mi Jak się masz? Bo ja całkiem nieźle
[Tymi Tyms] Chciałem dać więcej niż troski i smutek Naprawię błędy, jeszcze tu wrócę Wybacz mi, kiedyś jak będziesz gotowa, to tylko słowa Lata mi obraz, było nie wróci nie cofnę tych czynów Idź za mną w ogień, nigdy na przymus Dałem ci serce, nieważne co wcześniej Czasu nie cofnę, zjebał bym więcej Poszło na gible, tak stałby tu bentley Dobrze wiem o tym i znowu go kręcę I wracam nad ranem zniszczony jak szmata W nocy był replay, potrafię latać Mam kaca za czterech, kręcę aferę Rzucę komórką i nie wiem gdzie jest Wydam na jutro, wrócę taksówką Chciałbym zadzwonić, nie mam czym, trudno Luz, blues, dopóki mam puls Znaczy to tyle co po mojej stronie Bóg Jakby nie było padło za dużo słów Spaliłem tyle mostów, mogę iść tylko w przód
[Świnia] Zebry uciekły, z przeźroczystych toreb gonił je banknot z portfela Gdy jednym ruchem dałem życie dzieląc światło od cienia Nie chciałeś się zmieniać, przez to dna dotknęły ramiona Nie miałeś pojęcia, że niebo odbija się w tafli jeziora Długa droga, twój punkt i stały ląd stworzony spacerami Dopóki grunt nie przestał walić pod nogami Gdy pchałem gwiazdami niebo, gdy świtu nie witał półmrok Chciałeś chodzić po księżycu, a tańczyłeś zwykły moonwalk Aż w końcu pękło lustro, a życie kwitło w barwach Ujrzałeś swoje odbicie, które nie było odbiciem światła Dałem ci pomocną dłoń wśród tysiąca nożycorękich bestii Po to żeby odciąć ją, gdy będziesz pomagał śmierci Dałem pasję, siłę, wiarę, byś swój kamień pcha jak Syzyf By u szczytu strącić kamień całkiem pozbawiając siły Dałem wreszcie miłość tobie, żeby oświetlała drogę I kiedy wzbudziła ogień, udusił ją zwykły płomień Dałem nowe życie, niebo odbiera je kiedy zechce A kto daje i odbiera ten się poniewiera w piekle I obojętnie, jak dużo masz pytań, wiedz, że musisz żyć Ja nie pytam, bo wiem, że nie wybaczysz mi
[Roka] Mój umysł nigdy nie był tak jasny, noworodek, carte blanche Chyba musiałem ograniczyć blanty, jak tam wasze smołogłowie?pardon Mogę ćpać już tylko jej uśmiech, zadowoli mnie choćby grymas Pojutrze i tak się na mnie wkurwisz- spoko, nikt tak słodko nie przeklina Wiedz, że mam w sobie gro wad możesz mieć mnie za czarny charakter Ale zmienię zakończenie tej bajki, wolę scenariusze oryginalne Jestem pewien, że ciebie nie zdradzę, mogę rap albo pseudo kumpli Kiedyś chciałem studiować prawo nawet zasiedziałem się w klopie z Księgą Dżungli Miałem żal do smoka, wiecie? to był żal jak Smok Ale wybaczyłem mu bo by mnie zeżarła złość, ile razy miałem tak tak jak on, co? Nie wybaczysz mi, że nie jestem święty, choć podobno tu takich już nie ma Bo jak nie kochanka to flaszka Czy kłamstwa jak było tak jest i teraz I to wciąga jak kolejny melanż i kolejny nie zdoła się pozbierać Mówię „siema” tak jakby się to rymowało do każdego pustego portfela (huh) Ty Wertera znasz tylko na siema, czytaj "nie wiesz kurwa jak cierpię" Kiedy prosisz mnie o przebaczenie, a ja zawsze to robię bo nadal ci wierzęTeksty umieszczone na naszej stronie są własnością wytwórni, wykonawców, osób mających do nich prawa.