Mniej więcej sto lat temu gdzieś nad Tanganiką Zaginął słynny badacz David Livingstone. Nikt nie wiedział, czy Buszmen go zadziabał piką, Czy w lamparcim żołądku żywot skończył on?
Szukano go nieśmiało, to bliżej, to dalej. Ale nie za daleko, bo tam lwy i trąd... Dopiero inny badacz. Henry Morton Stanley, Z bezprzykładną odwagą ruszył w Czarny Ląd.
Szedł dwa lata bez mała. Rąbał się przez gąszcze. Spalał go żar słoneczny, chłodem ścinał świt, Nocą mu jadowite w trzcinach brzmiały chrząszcze (czyli że the cockchafers sounded in the reed).
Padali mu tragarze, topniały zapasy, Pigmeje mu nocami wyżerali chleb, Termity budowały kopce w poprzek trasy, A od much tse-tse czarny był codziennie lep.
Aż wreszcie po męczarniach ciężkich niesłychanie, Po trudach, których każdy inny miałby dość, Sir Henry Morton Stanley stanął na polanie, Na której siedział sobie inny biały gość.
Wokół była Afryka. Wszędzie tylko czarni I dżungle, zgrzytające milionami paszcz. Sir Henry Morton Staniey przyklęknął na darni I tamtemu białemu spojrzał bystro w twarz.
A potem się odezwał... - Wszystkie swe pieniądze Oddałbym, by usłyszeć to, co wtedy rzekł. A rzekł ponoć: - Sir David Livingstone, jak sądzę? - Mam wrażenie, że owszem! - odparł tamten człek.
Natomiast w sto lat potem Dreptak na chodniku Na swego kumpla z pracy po południu wpadł, Poklepał go i krzyknął: - Serwus, krasy byku! A kumpel mu odkrzyknął: - Niuniek! Kopę lat!!! Teksty umieszczone na naszej stronie są własnością wytwórni, wykonawców, osób mających do nich prawa. |
|